Dyskusja II
Dziennikarze i wydawcy. Służba
czy zysk?
Wprowadzenie: Wiktor Osiatyński
Prowadzenie: Maciej Wierzyński
Uczestnicy: Grzegorz Gauden, Victoria Pope, Wanda
Rapaczyński, Doug Stanglin, Mariusz Ziomecki
Maciej Wierzyński: Jestem redaktorem naczelnym
nowojorskiego „Nowego Dziennika”. Nasza
dyskusja będzie poświęcona relacjom między
biznesem a dziennikarstwem. Rozpocznie ją Wiktor
Osiatyński, który, przez ponad dziesięć lat był
dziennikarzem. Jest więc nie tylko prawnikiem,
teoretykiem i myślicielem społecznym. Znam go również
jako reportera, w tym sportowego, warszawskiej
„Kultury” w latach 70-tych.
Wiktor Osiatyński: Będę mówił krótko.
Przypomnę dwa swoje wspomnienia, a także postawię
kilka pytań. Rząd zawsze nam grozi, każdy rząd!
Ale przez całą historię my, Polacy, nauczyliśmy
radzić sobie z władzą. Jest rzeczą przykrą, co się
dzieje z wpływami politycznymi na telewizję, radio,
media publiczne, ale uważam, że z rynkiem umiemy
sobie jeszcze mniej radzić. Dlatego też ten panel
jest tak ważny. Rynek jest dla nas czymś nowym i
stanowi pewne zagrożenie.
W roku 1974, jako dziennikarz z kraju komunistycznego,
byłem podczas wyborów w Australii. W ostatnim dniu
kampanii wyborczej, wieczorem, jadłem kolację z
trzema tamtejszymi dziennikarzami. Wśród nich był
Jack Anderson, najwybitniejszy w tym czasie publicysta
australijski. W trakcie posiłku parę razy odchodził
on stołu i biegał do telefonu, ponieważ pisał
ostatni komentarz przedwyborczy. Jego tekst trafił na
biurko wydawcy, którym był Ruppert Murdoch. W pewnym
momencie Anderson wrócił do nas, podpity jak każdy
z nas, ale też zalany łzami. Dosłownie. Powiedział:
A to skur... I opowiedział, co się stało. Otóż w
swoim tekście przepowiadał remis wyborczy ze
wskazaniem na liberalnego kandydata. Murdoch zmienił
w jego komentarzu jedynie sześć słów, ale wygranym
był już ktoś inny.... W tej chwili nie można było
już zmienić tekstu. Wtedy to po raz pierwszy w życiu
zobaczyłem, że możliwa jest zależność polityczna
nie od rządu, nie od władzy, ale od wydawcy. Nie sądziłem
jednak, że w Polsce będziemy mieć gazety, których
właścicielem będzie Ruppert Murdoch. I nie wiem do
dzisiaj, czy wolę jego od towarzysza Łukaszewicza.
Wracając do moich pytań. Anna Rozicka, witając nas
dzisiaj, przypomniała, że Fundacja im. Stefana
Batorego wiele czasu poświęciła pracy z
dziennikarzami prasy regionalnej i lokalnej. Sam brałem
udział w niektórych z tych przedsięwzięć. Uczyliśmy
dziennikarzy demokracji, mówiliśmy o roli prasy,
pomagaliśmy stanąć im na nogi, by stali się
niezależnymi. Dzisiaj połowa, a może więcej z tych
gazet regionalnych i lokalnych, padła łupem
lokalnych klik, czasem grup interesów, czasem klik
samorządowych. Trudno jednak doprowadzić prasę
regionalną do pełnej zależności tam, gdzie
istnieje silne dążenie do niezależności. Jednocześnie
obserwujemy słabość tzw. mediów obywatelskich. W
jaki sposób można temu przeciwdziałać? Ja widzę
szansę na zachowanie tej niezależności w mediach
elektronicznych, w internecie, różnych biuletynach
lokalnych. Jednak w wielu krajach - szczęśliwie
jeszcze nie Polsce - na szczeblu lokalnym głoszenie
niezależnego słowa może grozić utratą zdrowia, a
nawet życia. A przydarza się to państwach na Wschód
od nas leżących. Mamy tu do czynienia z zależnością
nie od polityki, ale ludzi wykorzystujących lokalne
powiązania typu mafijnego pomiędzy politykami, czy
też samorządami a grupami często przestępczymi i
skorumpowanymi.
Następna sprawa to wydawcy i ich interesy. Eugene
Patterson mówił o tym wiele. Ja chciałbym zwrócić
uwagę na dwa aspekty. Pierwszy - ekonomiczny. Polska
wniosła w latach 1977-1980 niesamowity wkład do
sposobu myślenia o świecie. Uważano wówczas
powszechnie, że na Zachodzie jest demokracja i chleb.
U nas zaś nie ma chleba, nie też ma wolności.
Dopiero, kiedy władze nie mogły dostarczyć chleba,
(w roku 1970, a potem w roku 1976) masy zaczęły
tracić zaufanie i pojawiły się zaczątki opozycji.
Ale dla wszystkich - także dla naszych kolegów z
Zachodu - było zaskoczeniem, że w klasycznie związkowym,
robotniczym ruchu pośród dwudziestu postulatów,
pierwszych pięć (czy cztery?) dotyczyło żądań
politycznych - wolności prasy, wolności słowa.
Przekonaliśmy się wtedy, że nie tylko intelektualiści,
ale i robotnicy w Polsce wiedzą, że nie ma chleba
bez wolności. Polscy przywódcy komunistyczni naprawdę
nie wiedzieli, co robią w gospodarce. W niej
podejmowana decyzja musi przynosić jakieś rezultaty.
Odpowiedź na pytanie, jakie są skutki naszych
decyzji udziela rynek. W sytuacji braku wolnego rynku
taką odpowiedź mogą udzielić jedynie wolne media,
wolne związki, niezależne partie i opozycja. W
sytuacji nieistniejącego rynku przekonaliśmy się,
że hasło „nie ma chleba bez wolności”
nie było gołosłowne.
Dzisiaj mamy rynek, ale nie jest on doskonały.
Dlatego uważam, że rola mediów udzielających
informacji zwrotnej ludziom podejmującym decyzje -
przy ogromnej roli państwa i kapitału - jest nadal
ważna i istotna. Co jednak się dzieje, kiedy wydawca
(np. wielkie koncerny wydawnicze) jest jednocześnie
graczem na tym rynku? Czy mam mieć do niego zaufanie,
gdy pisze o swoich konkurentach? I kiedy to zaufanie
tracę? Jak odróżnić wydawcę - przekazującego
jedynie informacje, od wydawcy mającego swoje ściśle
określone interesy i obraz świta przez niego
przedstawiany tych interesów też dotyczy? Czy tu
istnieją jakieś standardy postępowania w tym
zakresie na Zachodzie? Czy w ogóle uważacie to za
problem?
I najważniejsza sprawa. Położenie nacisku na
rentowność, profit, zyski, wiąże się z obniżeniem
standardów, dążeniem do sensacji, rozrywki. Ale uważam,
że nie tylko to jest problemem. Obraz świata
kreowany dla pieniądza czy dla rynku, dla konsumentów
czy dla sprzedaży, jest dość prymitywny,
niebezpieczny, często drapieżny, ale przede
wszystkim rozmija się on z rzeczywistością. Ten
obraz pokazuje jedynie to, co jest złe lub
dramatyczne. Wiadomo: bad news is news. Dobra wiadomość
natomiast nie jest news’em. Uważam, że rzeczą
ważną jest o tym mówić. I co można zrobić, by
obraz świata kreowany przez media dążące do
przetrwania albo do zysku, w jakiś sposób zrównoważyć.
Gdzie i jakie może być miejsce w gospodarce rynkowej
dla misji społecznej mediów i dziennikarzy? Jako
pierwszy dziennikarz z krajów komunistycznych
przyjechałem do Stanford na Professional Journalist
Fellowship. I jakie było moje ogromne zdziwienie, że
tamtejsi dziennikarze byli po prostu reporterami. Ja
uważałem, że mamy misję pewną do spełnienia,
misję publiczną, misję społeczną, misję
niepodległościową. Dzisiaj porzuciłem już te
wizji, ale nie chciałbym, aby one całkowicie przepadły.
Maciej Wierzyński: Czy zatem można pogodzić
robienie dobrego dziennikarstwa rozumianego jako misja
dostarczania czytelnikom, widzom słuchaczom ważnych
informacji, na których podstawie mogą podejmować
inteligentne decyzje jako obywatele z robieniem pieniędzy?
Będziemy słuchali odpowiedzi na te pytanie. Jako
pierwsza będzie mówiła Victoria Pope, przez wiele
lat korespondentka zagraniczna, a obecnie, tłumacząc
na polski, sekretarz redakcji „US News and World
Report”, czyli pisma publikującego m.in.
rankingi szkół wyższych, szpitali itd. Czyli
zajmuje się dostarczaniem użytecznych wiadomości
– news you can use.
Victoria Pope: Przyznam się, że nie wiem jak
wygląda sytuacja sekretarza redakcji w Polsce ani też
dziennikarza zajmującego się problemami
ekonomicznymi czy finansowymi. Byłam sekretarzem
redakcji w „US News and Report” przez
kilka lat. Przed rokiem redaktor naczelny poprosił,
bym zajęła się działem medycyny, zdrowia, nauki i
technologii. W ogóle się na tym nie znałam. Nie
zdziwiła mnie ta prośba, bo zawodzie dziennikarza
robi różne rzeczy. Zdziwiło mnie natomiast co
innego. W Stanach Zjednoczonych gospodarka zaczęła
kuleć a ja zauważyłam, że coraz więcej czasu poświęcam
na reklamę, marketing i promocję. Będąc
dziennikarką nigdy nie musiałam się nad tym zanadto
zastanawiać. Pracowałam jako korespondent
zagraniczny, nigdy nie miałam bezpośrednio do
czynienia z działem reklamy, marketingu. Po tych
moich ostatnich doświadczeniach postaram się
powiedzieć w jaki sposób można zadbać o stan
finansowy pisma.
Wszyscy dziennikarze w naszym piśmie starają się
utrzymać chiński mur pomiędzy redakcją a częścią
marketingową. Można też mówić o rozdziale kościoła
i państwa. Chciałabym jednak zaznaczyć, że w tym
chińskim murze są pewne dziury, szczeliny, które są
spowodowane przez obecną sytuację gospodarczą w
Stanach Zjednoczonych. Do niedawna niewiele wiedziałam
o sposobach pozyskiwania reklam. Osoba zajmująca się
sprzedażą powierzchni reklamowej proponuje różnym
firmom wykupienie reklamy w naszym piśmie. Dopiero po
tej promocji mamy możliwość spotkania się z
reklamodawcą. Wtedy przedstawiamy mu naszą ofertę.
Reklamodawcy mają dużo władzy, są młodzi,
interesuje ich dziennikarstwo brukowe. Jest to
pokolenie telewizyjne, które ciekawi się losami
gwiazd, sensacjami... Tego typu kontrahenci są trudni
dla pisma typu „US News and World Report”.
Nie piszemy o gwiazdach. Udaje nam się pisać o
tematach, które nie cieszą się popularnością
masową. Mamy nakład 2 milionów egzemplarzy.
Publikujemy wiele o historii. Jak powiedział Maciej
Wierzyński, zamieszczamy owe news for use - przydatne
informacje. Wiem, że nasi czytelnicy nas lubią. Są
lojalni, mamy stałych prenumeratorów. Mamy też
wielu wykształconych czytelników, pod tym względem
przewyższamy „Time” i „Newsweek”.
Posiadamy zatem wiele atutów, ale nie przekładają
się one na świat reklamodawców. Osoby, które
sprzedają naszą przestrzeń reklamową muszą znaleźć
jakieś chwyty, aby zainteresować naszym pismem. W
Kalifornii na przykład opracowano specjalny
kwestionariusz poświęcony kulturze pop, aby podkreślić
to, że nasze pismo pisze również o kulturze
popularnej. Oferowano też dwa bezpłatne bilety na
koncert Rolling Stones’ów.
Staramy się nawiązać kontakty z podejmującymi
decyzje o wykupieniu powierzchni reklamowej. Specjaliści
od reklamy rozmawiają z reklamodawcami, przedstawiają
zawartość naszego pisma i jego charakter. Na pytanie
o czym będziemy pisać w najbliższych numerach,
odpowiadamy: o rewolucji i o stresie. To specjaliści
od reklamy wynajdują tematy najbliższe czy
najprostsze do zrozumienia dla tych 24-letnich speców
od marketingu. I potem to oni dopytywali się, pytali
będzie opublikowany ten duży artykuł o stresie,
ponieważ 24-latkowie, zwłaszcza amerykańscy, są
podatni na stres. Tak wygląda proces pozyskiwania
reklam.
Zapytacie się państwo, jaki ma to wpływ na same
artykuły. Najtrudniejsze są sytuacje kiedy musimy
zmniejszyć ilość artykułów ze względu na brak
reklam i nie możemy drukować artykułów czy też
bloków tematycznych, które chcielibyśmy opublikować.
Czy w Polsce też reklamodawcy wykupują reklamy w
jakichś ogólnych blokach tematycznych? My zawsze
staramy się drukować materiały wysokiej jakości,
ale jest wiele pism, które na ofertę reklamodawcy
proponującego wykupienie 20 stron reklam w zamian za
ogłoszenie bloku na przykład o ochronie środowiska
odpowiada „tak”.
Poruszę jeszcze dwie sprawy. Wpływy z reklam określają
wysokość naszych wydatków. Mniejsza ilość reklam
powoduje, że nie możemy wysyłać reporterów ani
korespondentów za granicę. Cierpi na tym jakość
artykułów, a dziennikarze traktują pracę trochę
po macoszemu. Musieliśmy rok temu zwolnić część
pracowników. Uczestniczyłam w tym procesie. Kiedy w
firmie podejmowana jest taka decyzja, trudno jest
chronić dziennikarzy i reporterów. Musi istnieć ów
chiński mur. Reporterzy nie mogą wiedzieć w jaki
sposób wpływają na nich kontakty z reklamodawcami.
Jednak, kiedy musimy np. zwalniać pracowników ze
względu na kłopoty finansowe, pracownicy chcą
wiedzieć jakie maja osiągnięcia. Musimy ich wtedy
informować.
Ostatnia sprawa. Po 11 września wielu reklamodawców
nie chciało kupować powierzchni reklamowych w
wydaniach wspomnieniowych na ten temat. Wszystkie
rocznicowe wydawnictwa były pozbawione reklam,
ponieważ reklamodawcy chcieli być niby subtelni.
Zauważyłam też, że część reklam wydrukowano w
innej części gazety, ponieważ nie chcieli aby ich
ogłoszenie sąsiadowało z artykułem o terroryzmie.
Coraz więcej zależy od reklamodawców. Wszyscy
ubiegają się o dość ograniczone środki, o ten budżet
reklamowy. W ten sposób skłania pisma do drukowania
materiałów na inne tematy.
Maciej Wierzyński: Kolejnym panelistą będzie
Wanda Rapaczyński. Ma ona za sobą karierę naukową,
jest doktorem psychologii, następnie skończyła szkołę
organizacji i zarządzania i rozpoczęła nową karierę
w dziedzinie finansów. Pracowała w City Banku, a od
wielu lat związana jest z Agorą. Obecnie jest jej
prezesem. Wanda Rapaczyński jest uważana za jedną z
najpotężniejszych kobiet w Europie. Po tym, co mówiła
Victoria Pope o problemach redakcji z działami
zbierającymi ogłoszenia, będzie bardzo interesujące
wysłuchać spojrzenia z drugiej strony.
Wanda Rapaczyński: Tematem przewodnim tego
panelu są dwa niebezpieczeństwa, które grożą
gazetom. Niebezpieczeństwo z zewnątrz, polityczne,
zagrażające, ich niezależności i niebezpieczeństwo
z wewnątrz, czyli ze strony biznesu. Ja reprezentuję
stronę biznesową a nie dziennikarską. Nie piszę,
więc wszystko co powiem należy wziąć ze szczyptą
soli. Dla mnie oba te zagrożenia są ze sobą
nierozerwalnie związane. Dlatego też obrona przed
tymi zagrożeniami musi być zbudowana wspólnie.
Spróbuję opowiedzieć o tym, jak w Agorze próbowaliśmy
rozwiązać ten problem eksperymentując równocześnie
z nową rzeczywistością. Na początku 1990 roku -
gazeta już istniała od przeszło pół roku -
wprowadzono plan Balcerowicza, usunięto cenzurę, a
jednocześnie urynkowiono ceny papieru. Czyli niezależne
organizacje medialne musiały się przystosować do
nowej rzeczywistości. Zaprosiliśmy wtedy konsultantów
zewnętrznych i napisaliśmy czteropunktową kartę
„Gazety” (która później stała się
kartą Agory). Jeden z tych punktów głosił, że
fundamentem niezależności dziennikarskiej jest
niezależność finansowa i pozycja firmy. Chodziło o
to, by nigdy nie posiadać zobowiązań zewnętrznych
i nie stać się wrażliwym na wpływy ze świata zewnętrznego
- polityczne czy też finansowe. Stało się to niemalże
naszą mantrą. Od początku powtarzaliśmy: nie ma
niezależności redakcyjnej bez niezależności
finansowej. Mówili to zarówno pracownicy wydawnictwa
jak i dziennikarze.
Dziesięć lat później wychodziliśmy na giełdę.
Mnie i większość moich kolegów zszokowała
informacja, że nagle jesteśmy drugą na świecie
gazetą co do rentowności operacyjnej. Przed nami była
tylko „Daily Mirror Group”. Wspólną
dyscyplinę zarządzania zbudowaliśmy firmę w której
sukces gazety udało się połączyć z wielkim
sukcesem finansowym. Przez cały czas zastanawialiśmy
się, jak zbudować wewnątrz firmy instytucje, które
zapewnią łączenie tego, co my nazywamy doing good
and doing well - spełnianie i realizowanie naszej
misji z radzeniem sobie finansowo. Redakcja u nas jest
niezależnym pionem, nie jest połączona z działem
wydawniczym. Istnieje - jak to określiła Victoria
Pope - bardzo duży chiński mur między nimi.
Wydawnictwo nie ma wpływu na politykę redakcyjną,
polityką redakcyjną zarządza redaktor naczelny a my
nie mamy wpływu na zawartości gazety. Nie dopuściliśmy
do tego, żeby reklamodawcy mieli wpływ na treści
redakcyjne. Jest to wsparte na silnej pozycji
redaktora naczelnego. Jego przełożonym nie jest
wydawca, a zwolnić redaktora naczelnego może wyłącznie
zarząd w głosowaniu większością. Wychodząc na
giełdę zbudowaliśmy, wzorując się na Salsberger
Family Trust, strukturę własności zapewniającą
niezależność redakcyjną. Jednocześnie widzieliśmy
złe przykłady rządzenia gazetą przez dziennikarzy
- np. „Le Monda”, czy „Liberation”.
Z drugiej strony uważaliśmy, że nie zbudujemy wspólnoty,
jeżeli dziennikarze i redaktorzy nie będą związani
wspólnymi celami z firmą. Dlatego wychodząc na giełdę
stworzyliśmy sytuację, w której bardzo wielu
redaktorów jest znaczącymi akcjonariuszami firmy.
Także wszyscy menadżerowie, jako motywację,
otrzymują akcje firmy. Skonstruowaliśmy również
program dla dziennikarzy - przeszło 50 osób, najwyżej
cenionych autorów dostają nagrody roczne, które składają
się także z dużej liczby akcji, o wysokiej wartości
rynkowej. W ten sposób budujemy rok po roku strukturę,
w której nie tylko wydawnictwo, ale również
redakcja martwi się o stronę finansową, o niezależność
finansową, którą uważamy za podwalinę niezależności
redakcyjnej.
Jak radzimy sobie w tej sytuacji z recesją? Ustaliliśmy
np. takie istnieje kanon redakcyjny, tzn. liczba stron
redakcyjnych na każdej dziedzinie nie może spaść
poniżej pewnego poziomu pomimo trudności na rynku
reklamowym. W ten sposób spełniamy przynajmniej
minimum tego, co powinno być w gazecie. Oczywiście,
pozostaje kwestia, czy jesteśmy w stanie zbudować
mechanizmy pozwalające przetrwać tej dziwnej
strukturze. Bo nie ulega wątpliwości, że
fundamentem wszystkiego, czego dokonaliśmy jest zespół
związany ze sobą od wielu lat przyjaźniami z dzieciństwa,
z młodości, z podziemia i mający do siebie szacunek
i zaufanie. Jak ten związek zinstytucjonalizować,
aby przetrwał przez następne pokolenia, bowiem nikt
z nas z upływem czasu nie staje się młodszy.
Maciej Wierzyński: Naszym kolejnym panelistą
będzie Doug Stanglin, na przełomie lat 70-tych i
80-tych pracujący w Polsce, a obecnie w jednym z
największych amerykańskich dzienników „USA
Today”.
Doug Stanglin: Mój przyjaciel, redaktor gazety
na Alasce, zauważył, że ludzie bardzo chętnie
kupują pamiątki ręcznie wykonane przez Eskimosów.
Wysłał w tej sprawie reportera i okazało się, że
te pamiątki są wykonane ręcznie, ale na...
Filipinach. Napisał artykuł w którym negatywnie
wypowiada się o firmach zajmujących się tego typu
działalnością gospodarczą. I zaraz pojawiły się
naciski i zaproponowano jemu pozostawienie tego
tematu. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ
dziennikarze, my, ludzie redakcji , nie dostrzegamy
tych problemów, nie jesteśmy poddawania tego typu
naciskom, linie podziału są jasno określone. Ale
czy rzeczywiście owe linie podziału są jasno określone?
Przecież mamy do czynienia z dużymi korporacjami, które
są właścicielami studiów filmowych, parków
rozrywki i wiadomości. W zeszłym roku opublikowano
książkę, która nie najpochlebniej wypowiadała się
na temat prezesa Disneylandu. Okazało się, że nie
zapraszano tej osoby do porannych programów
publicystycznych. O co tutaj chodzi? Dlaczego ten człowiek
znalazł się w tak trudnej sytuacji, że jego nie
zapraszano a jednocześnie był współwłaścicielem?
Okazuje się tutaj, że działano pod presją właścicieli
akcji.
Mówiono tutaj o tym, że w obliczu wojny z Irakiem
zmniejsza się ilość informacji. Jest spowodowane
pewnymi konserwatywnymi zachowaniami branży
zbrojeniowej. Ale to nie wszystko. Tom Cruise odmawia
wydana zgody na publikację zdjęcia, jeżeli nie będzie
mógł wybrać sobie nie tylko fotografa, ale też
dziennikarza mającego o nim pisać. Innymi słowy, świat
zewnętrzny dyktuje nam w dużym stopniu sposób
opisywania rzeczywistości. Te przykłady pokazują,
że linie podziału nie są wyraźne. Jednak wielu
dziennikarzy zaprzeczy mojemu stwierdzeniu. Przyjeżdżają
oni do Europy i pokazują jak te linie podziału
powinny wyglądać. Okazuje się jednak, że mariaż
kapitału i dziennikarstwa jest mariażem
nienaturalnym, ponieważ w pierwszym przypadku chodzi
o zysk, a w drugim o zajmowanie się ważnymi sprawami
życia publicznego. Nie ma powodów umieszczania
jednych i drugich w tym samym pokoju, chyba, że
pozwoli to przeżyć obu stronom.
Uważam, że powinniśmy pokazywać pamiętać o
realnym świecie biznesu, który cierpi z powodu kurczących
się budżetów reklamowych. Wszyscy walczą o
reklamodawców. Walczą jednocześnie o czytelników,
widzów, słuchaczy. To jest nasz realny świat. Jeżeli
dojdzie do kryzysu finansowego, to dziennikarze będą
pozbawieni miejsca, w którym będą mogli realizować
swoją misje. Jestem przekonany, że jakość
publikacji - jak mówił tu Eugene Patterson -
gwarantuje sukces komercyjny. Ale nie jest tak zawsze.
Na przykład wiele osób nie lubi „Washington
Post”. Co innego można jednak czytać w
Waszyngtonie? Można powiedzieć, że jeśli nawet
jakość „Washington Post” byłaby nie
zbyt wysoka, to nie ma alternatywy.
Uważam też, że bez przynoszenia zysku tytuł się
nie utrzyma. Spójrzmy na „USA Today”.
Dwadzieścia lat temu zaczynaliśmy od zera. Po dziesięciu
latach - i wydaniu pięciuset milionów dolarów - udało
się osiągnąć zysk. Wpuścić z sukcesem na rynek
gazetę nie jest bardzo łatwo. Jednak kluczem do
sukcesu jest utrzymanie przez działy redakcyjne
kontroli nad treścią i nad formą czasopisma. A można
odgrywać ową rolę uznając potrzebę uzyskiwania
zysku.
Sądzę, że redaktorzy mogą nawiązywać i utrzymywać
kontakty z reklamodawcami. Powinni znać plany
reklamodawców, ale też reklamodawcy powinni poznawać
plany redakcji. Jeżeli jakieś tematy są narzucane
czy sugerowane przez reklamodawców, ale są interesującymi,
nie ma powodu by odmawiać ich podejmowania. Jednak świat
biznesu musi być świadomy istniejących różnic. My
zawsze mówimy reklamodawcom, że przygotowujemy na
przykład artykuł o bezpieczeństwie w transporcie.
Nie oznacza to jednak, że prosimy ich o sfinansowanie
tego tekstu. Mówimy jedynie, obok możecie zamieścić
swoją reklamę.
Ostatnia sprawa, to nakład. Jeśli znamy swoich
czytelników, wiemy, że są zainteresowani np.
filmem, to należy wprowadzać do pisma artykuły
odpowiadające potrzebom naszych czytelników. Nie
warto wycofywać się z ciekawych tematów. Wszyscy
muszą pamiętać, że zamieszczenie artykułu, podjęcie
pewnego problemu, może wpłynąć na nakład naszej
gazety. Oczywiście ta współpraca pomiędzy
dziennikarzami a kapitałem powinna być owocna i stała,
ponieważ w sytuacji kryzysu wszystkim grozi odcinanie
budżetu, a to może być bardzo złe dla samej
redakcji.
Maciej Wierzyński: Następnym naszym panelistą
będzie Grzegorz Gauden, prezesem spółki
Presspublica. Jest nie tylko wydawcą. Wcześniej współpracował
z prasą, m.in. i „Itd.” i
„Studentem”. A w 1981 roku redagował
„Obserwatora Wielkopolskiego”, pismo
regionu Solidarności.
Grzegorz Gauden: Przygotowując się do
zabrania głosu uświadomiłem sobie, że temat naszej
dyskusji - służba czy zysk? - zakłada wartościujące
podejście do obydwu kategorii. Co więcej, zakłada
wykluczanie się tych kategorii. Ponieważ rozmawiamy
w Polsce, to zastanawiając się nad tymi kategoriami
powinniśmy pamiętać o naszych wcześniejszych doświadczeniach.
Po pierwsze, pojęcie służby ma w Polsce pozytywną
konotację. Wnika ona z naszego historycznego doświadczenia.
W przeszłości dziennikarze, pisarze, artyści mieli
pewną specjalną rolę do spełnienia. I wypełniali
ją, także w ostatnich dekadach, w latach 70-tych i
80-tych. Nie można przecież nie doceniać wkładu
prasy niezależnej i dziennikarzy w obaleniu
komunizmu. Byliśmy obarczeni tym dziedzictwem w
latach 90-te i dzisiaj także jest ono dla nas ważne.
Jestem przekonany, ten etos powinien być przez nas
nadal szanowany, choć czasami skłania nas to do
pewnej zarozumiałości.
Natomiast pojęcie zysku nie ma w Polsce tak
pozytywnych konotacji historycznych. Wyjątkiem jest
być może Wielkopolska, gdzie w XIX wieku
patriotycznym obowiązkiem było zarabianie pieniędzy,
a tym samym obrona przed zaborcą. Mam nawet poczucie,
że we współczesnej Polsce pojęcie zysku obarczone
jest obarczone pewną negatywną konotacją. Jest on
postrzegany jako forma bogacenia się właściciela
czyimś kosztem: klienta albo pracownika. W tym
momencie dotykamy relacji wydawca – dziennikarz.
Kilka lat temu rozmawiałem z zacnym gronem
dziennikarzy i przedstawiałem im projekty budżetu na
następny rok. Zakładał on zupełnie przyzwoitą
podwyżkę płac dla pracowników - w granicach 10
procent. Po przedstawieniu tego projektu usłyszałem
od jednego z rozmówców pytanie, czy firma będzie
przynosiła zysk z tak przyjętym budżetem? Zgodnie z
prawdą odpowiedziałem: tak. Usłyszałem na to, że
w tej sytuacji podwyżki są zbyt niskie. Granicą
podwyżek powinna być chwila, gdy firma przestaje
generować zysk. Byłem tym przerażony. Moimi rozmówcami
nie byli ludzie z ulicy, oni posiadali dość dużą
wiedzę o świecie, także o tym, jak powinno działać
dobrze zarządzane przedsiębiorstwo.
W ogóle mamy do czynienia z głęboką nieufnością
społeczeństwa do kategorii pieniądza. Jedną z
przyczyn tego stanu - moim zdaniem - jest tradycja kościoła
katolickiego. W nauczaniu kościoła silne ujawnia się
pewna nieufność do ludzi bogacących się, do kapitału
finansowego, do kapitału zagranicznego. W Polsce wciąż
trzeba się usprawiedliwiać - nie tylko w mediach,
ale także w innych sferach działalności - że osiąga
się zysk. Osoby zarządzające gospodarką, stykające
się ze związkami zawodowymi dobrze o tym wiedzą.
Z tych to powodów przeciwstawienie obu tych kategorii
zawarte w tytule naszej dyskusji wydało mi się wyjątkowo
irytujące. Z tych też powodów musimy rozmawiać o
potrzebach mediów. Przy czym często spotykamy się w
gronie dziennikarzy, wydawców dzienników. Jednak
reprezentują oni jedynie część mediów. Nie możemy
przykładać tych samych kategorii do wszystkich
tygodników, czy do wszystkich miesięczników. Jeżeli
jednak to zrobimy, to nie odpowiemy na pytanie: służba
czemu? Trudno sobie wyobrazić porównanie służby
dziennikarza „Gazety Wyborczej” ze służbą
dziennikarza „Fakty i mity”. Moje pytanie
będzie zatem brzmiało jakim wartościom oni służą?
Kilka tygodni temu spotkałem wydawcę amerykańskiej
prasy ilustrowanej, który przez cały wieczór mówił
tylko i wyłącznie o jednej rzeczy, o zysku. Ani razu
nie powiedział o innych wartościach. Ale wydaje mi
się, że tytuły, które reprezentował, niewiele
miejsca poświęcają temu, co my w środowisku wydawców,
dzienników, dziennikarzy nazywamy służbą.
Prowadzę wydawnictwo Presspublica, wydawcę
„Rzeczpospolitej”. Jest to luksusowa
sytuacja. „Rzeczpospolita” opiera się na
bardzo silnym poczuciu misji opartej na wartościach
fundamentalnych: wartościach obywatelskich, wolnym
rynku, państwie prawa, prawie do informacji. Doświadczenie
tej gazety pokazuje jak ważna jest niezależność
ekonomiczna. Maciej Łukasiewicz opowiadał mi z dumą
o wysłanym do rządu w roku 1990 piśmie informujących
o rezygnacji „Rzeczpospolitej” z subwencji
rządowych. W tym momencie dziennikarze uznali, że są
rzeczywiście gazetą niezależną i nie będą
musieli ulegać żadnym naciskom ekonomicznym. Ale
takie naciski nadal się pojawiają. Budżety
reklamowe przypływają do mediów konkurujących z
„Rzeczpospolitą”, kiedy drażnimy ważnych
aktorów ekonomicznych na naszym rynku. Miałem
rozmowy z osobami, które w elegancki sposób formułowały
podobne pogróżki. Setki tysięcy złotych nie zostały
wydane w naszej gazecie, ponieważ firmy uważały, że
publikacje naszych dziennikarzy szkodzą ich pozycji
rynkowej, a fakty w nich przywoływane były w 100
procentach prawdziwe. Wybór nasz był jednoznaczny i
stanowczy: nie ulegniemy żadnej presji ekonomicznej.
Informowaliśmy później redakcję o tych
przypadkach. Nigdy jednak ze strony wydawcy nie podła
sugestia, aby w przyszłości powstrzymać się od
krytyki firmy „X” lub menadżera
„Y”. To samo dotyczy polityków. Nie tylko
my, ale także „Gazeta Wyborcza” (i kilka
innych poważnych gazet) podlega w tej chwili szantażowi
ministerstwa finansów, które postanowiło nie
publikować na naszych łamach ogłoszeń o sprzedaży
obligacji skarbu państwa. To są bardzo poważne
pieniądze. Decyzja ta została podjęta przez
obecnego ministra finansów z jednego powodu. Nasza
gazeta nie jest entuzjastą jego polityki finansowej i
budżetu, który proponuje na przyszły rok. Co
powoduje, że możemy nie ulegać takiej presji?
Musimy posiadać to, co bywa nazywane „muskułami
finansowymi”. Musimy posiadać dobrą, zdrową,
silną firmę, która generuje zyski. Moim obowiązkiem,
moich kolegów z zarządu, wydawcy, to pilnowanie by
gazeta stała na mocnych finansowych podstawach. I to
jest obowiązek nie tylko wobec udziałowców, ale
wobec dziennikarzy. Wydaje mi się, że dziennikarze
powinni również dostrzegać fakt, że w konfrontacji
z władzą w Polsce nie ryzykują już więzieniem,
ale mogą ryzykować utratę zawodu. Natomiast wydawcy
ryzykują majątek, dorobek, a jest to dla nich rzecz
podstawowa.
W ostatnich czasach mamy do czynienia ze
spektakularnymi wydarzeniami na rynkach finansowych i
ekonomicznych, czyli bankructwem dość znaczących
firm w Stanach Zjednoczonych, ale także Europie.
Jestem przeświadczony, że te bankructwa są w jakieś
mierze wynikiem modnej w latach 80-tych i 90-tych
filozofii zarządzania przez cele. Stawiano sobie
bardzo parametryczne cele, z zaplanowanymi na
wynikami, prognozą rozpisaną w najdrobniejszych
szczegółach. Następnie przenoszono te cele w dół,
do organizacji i tam je realizowano. Ta filozofia zarządzania
przeżywa w tej chwili kryzys. Mówi się, że
filozofia zarządzania początku XXI wieku powinna być
oparta o wartości. Uważam, że świat mediów jest
najlepszym rodzajem biznesu, w którym można mówić
o zarządzaniu przez wartości - właściciel i
pracownicy, czyli dziennikarze, wszyscy pracujący,
wyznają pewien zespół wartości i dla tych wartości
pracują. I w tym widzę możliwość pogodzenia obu
kategorii: zysku i służby. Jestem przekonany, że
konieczność godzenia obu tych kategorii jest i będzie
w Polsce dostrzegana. I, kończąc moją wypowiedź
jako wydawca, mogę powiedzieć, że wole dyskusję z
dziennikarzami przejętymi swoją służbą,
bezkompromisowymi, niż z oportunistami gotowymi
napisać lub przemilczeć wszystko za pieniądze.
Maciej Wierzyński: Wysłuchawszy
dotychczasowych wypowiedzi, odnoszę wrażenie, że w
Polsce dziennikarze żyją w luksusowych warunkach.
Nie im nie grozi. Nie mogę tego powiedzieć, jako
redaktor gazety codziennej wydawanej w Stanach
Zjednoczonych, że popadam w konflikt z moimi
wydawcami. Jednak odczuwam różne presje, na przykład
czasem to dział ogłoszeń mi redaguje gazetę. Z myślą
o przypływie ogłoszeń zastanawiamy się przecież,
czy nie wydać dodatkowej wkładki np. podróżach. To
przyciąga reklamodawców. Wreszcie, że ze względu
na zleceniodawców, zastanawiamy się czy lepiej o
czymś nie pisać. Przyznaję otwarcie, że przed
takimi dylematami od czasu do czasu staję. O życie w
sielankowym świecie, również w Polsce, bardzo
trudno. Teraz proszę o zabranie głosu Mariusza
Ziomeckiego, niegdyś komentatora „Detroit
Frepress”, a obecnie redaktora naczelnego miesięcznika
„Profit”.
Mariusz Ziomecki: Muszę się zgodzić z moimi
przedmówcami, ale z drugiej strony postaram się zakołysać
gondolą w której tak wygodnie siedzimy. Z
dotychczasowych opowieści wyłania się taki to
obraz: nasi pracodawcy pilnie zbierają pieniądze
tylko w tym celu, abyśmy mogli się lepiej realizować
się jako dziennikarze. Doświadczenie wydaje się coś
innego sugerować. W mediach często bywa, że mimo
zarabiania dużych pieniędzy (i tym samym posiadających
niezależność) nie robi się rzeczy ważnych robić
z punktu widzenia społeczeństwa czy porządku
informacyjnego w kraju. Chcę też zaznaczyć, że
obie gazety - reprezentowane tu przez moich przedmówców
- bardzo szanuję. Uważam, że bez
„Rzeczpospolitej” i „Gazety
Wyborczej” bylibyśmy bardzo smutni w tym
brzydkim, biednym i niemądrym kraju.
Przechodząc jednak do rzeczy. Najpierw pewna
anegdota. „Tygodnik Gospodarczy” - mający
bardzo bogatego zagranicznego wydawcę - publikuje na
pierwszej stronie tekst poświęcony jedyny wówczas
operatorowi telefonii komórkowej - Centertelowi. Jak
pamiętamy, była to telefonie analogowa, a jakość
tych bardzo drogich usług była nijaka. Nawet bogaci
biznesmeni, którzy wydawali nieprawdopodobne pieniądze
na te telefony w godzinach szczytu nie mogli z nich
korzystać. O tym napisał tygodnik. I co się stało?
Dyrektor wydawniczy tego tytułu organizuje zebranie
całej załogi i robi głosowanie, czy redaktor
naczelny podjął słuszną decyzję drukując ten
artykuł, czy też była to niesłuszna decyzja. Idą
ręce w górę. Większość kolegów wie kto jest
mocniejszy w tym układzie. Na koniec w firmie pozostał
dyrektor wydawniczy. Wielkiego sukcesu jednak nie odniósł.
Opowiadam o skrajnym przypadku. Od tego czasu wiele się
zmieniło. Podobne głosowanie nie miałoby chyba
szans się powodzenie w Warszawie. Nie jestem pewny co
do innych ośrodków. Czy jednak owa żelazna kurtyna
istnieje między stroną redakcyjną a biurem ogłoszeń?
Powiedzcie państwo kiedy ostatni raz czytaliście duży,
negatywny materiał na temat operatora komórkowego?
Gdziekolwiek? Nie słyszę. A tak się składa, że to
oni posiadają największe budżety reklamowe. Krótko
mówiąc operatorzy komórkowi są niczym
trzystukilowe małpy, srają gdzie chcą na rynku i żadna
redakcja, z małymi wyjątkami, nic w tej sprawie nie
zrobi. Ale są też inne przykłady. W kraju, w którym
tak wiele się kradnie i który wciąż przeżywa
burzliwą transformację, dotkniętym tak przedsiębiorczą
klasą polityczną i biznesową, działa niewielu
reporterów śledczych. Był czas, kiedy reportaż śledczy
dobrze się rozwijał. Kilka osób otrzymało polskie
Pulitzery, przyznawane przez miesięcznik „Press”.
Nadal kilku z nich pracuje. Są w
„Rzeczpospolitej” i w „Gazecie
Wyborczej”, najskuteczniejsi tam funkcjonują i
bardzo zazdroszczę państwu, że ich posiadacie. Ale
mam pytanie, do licha, dlaczego tylko pięć, sześć
osób zajmuje się tym w 40-milionowym kraju? Co się
dzieje? Odpowiedź jest prosta. Wydawcy nie lubią
siedzieć w sądzie. Wydawcy nie lubią tracić ogłoszeń.
Przygotowując się do tej dyskusji sporządziłem
spis błędów w naszych ustawach prasowych, ustawie o
ochronie dóbr osobistych oraz ustawie o unikaniu
nieuczciwej konkurencji, ale nie to jest tematem
naszego spotkania. Przed kilkoma laty media w Polsce
rozwijały się burzliwie i przynosiły duże
dochodowy. Dzisiaj duże, mocne tytuły nie mają tak
źle, ale odczuwają spadek liczby reklam. Teraz
wszyscy, również w Polsce, ścigamy się. Rzecz
jasna, mali, regionalni wydawcy nie bardzo mogą się
w tej sytuacji bronić. To Lee Hills, twórca koncernu
Night Reader bardzo pięknie powiedział: if you owe
many to the bank, you aren’t free. Pomińmy
tych, którzy nie są wolni, bo do nich trudno mieć
pretensje. Ale popatrzmy co dzieje się w dużej
stacji telewizyjnej mającej pieniądze. Stacja ta ma
gwiazdę politycznego wywiadu, bezdyskusyjnie jedną z
najlepszych polskich dziennikarek. Nagle na początku
sezonu jej program zostaje przesunięty z prime time w
okolice północy. Jednocześnie ta gwiazda, jako
jedyna ze znanych twarzy tej stacji telewizyjnej, nie
zgodziła się wystąpić w reklamach oferty giełdowej
wydawcy. Niektórzy ludzie o szczególnie robaczywych
umysłach, do których się zaliczam, podejrzewają,
że te dwa fakty może coś łączyć. Chociaż nie
musi.
Popatrzmy dalej. Jedna firma medialna jest notowana na
giełdzie. A tam, wśród spółek publicznych panuje
zwyczaj, że mniej więcej raz na kwartał publikuje
się ich wyniki. Są one omawiane. I pewnej rzeczy nie
mogłem nigdy zrozumieć. Kiedy czytałem wyniki Agory
opublikowane przez „Gazetę Wyborczą”, to
wyglądało, że są one całkiem dobre. Potem sięgałem
do „Parkietu”,
„Rzeczpospolitej”, sięgałem do opinii
analityków ogłaszanych w internecie i różnie bywało.
Mieliśmy różne kwartały, ale zawsze wersja
opublikowana przez Agorę była zawsze bardziej
optymistyczna i pełna sukcesu. Zastanawiałem się,
dlaczego oni to robią. Przecież niewielka grupa, których
to dotyczy, zawsze sprawdzi te wyniki u kilku źródeł.
Kolejny kiełeczek, który mnie niepokoi. Dwóch właścicieli
„Rzeczpospolitej” pokłóciło się. Układ
jest trudny. Z jednej strony prywatna Orkla, z drugiej
państwo. Dyrektor ze strony państwowej zarzuca, że
Norwegowie nie zapłacili należnych pieniędzy.
Kancelarie prawne na tym zarabiają. Ale nie to jest
interesujące? Mnie bardziej ciekawi sposób omówienia
tego sprawy w „Rzeczpospolitej”. Nie mamy
do czynienia z sytuacją, że redakcja obrabia ten
temat jak każdy inny: agresywnie, dociekliwe, nicując
na wszystkie strony. Otrzymujemy natomiast artykuł,
który bardzo elokwentnie i dobrze przedstawia racje
większościowego udziałowca.
Ostatni przykład. Nasi przyjaciele z „Gazety
Wyborczej” toczą wielką i ważną dla porządku
informatycznego kraju batalię z rządzącą koalicją,
która chce namieszać na rynku prasowym i ograniczyć
prywatnym mediom możliwości ekspansji. Jednak nie
mogę zrozumieć dlaczego na stronach
„Gazety” czytam tylko pełne talentu,
pasji, błyskotliwe artykuły, wyłącznie popierające
linię wydawcy. Skąd to skojarzenie? Może bym ich
nie miał. Może uważałbym ten stan za naturalny,
gdyby nie pamięć z lat 80-tych. Patrzyłem wtedy ze
zdziwieniem i podziwem na moich kolegów z
„Detroit Freepress”, którzy wręcz
osaczali biuro wydawcy gazety. Tak się złożyło, że
na krótko wydawcą stał się człowiek, który
poprzez rodzinę był bardzo wysoko zamieszany w
skandal w pewnych instytucjach finansowych (nazywało
się to „Savings and Longs”). Wyglądało
na to, że jego rodzina ogołociła do czysta jeden z
większych banków. Ów nieborak siedział zamknięty
w swoim gabinecie i nie mógł z niego wyjść,
ponieważ dziennikarze jego własnej gazety na niego
czatowali. W końcu go dopadli. Brutalność z jaką tę
historię opisywano w gazecie była nieporównywalna z
tym, co się ukazywało w innych mediach.
Będę już kończył. Uważam, że brakuje u nas
jednej rzeczy. Jeżeli media podpadają w konflikt
interesów pisząc o sobie, to mają obowiązek robić
to tak samo jak inni, a może nawet bardziej
dociekliwe i brutalniej, niż kiedy opisują innych.
Tego mi najbardziej brakuje. Chciałbym jednak
powiedzieć, że w tym sporze pomiędzy właścicielem
i dziennikarzem istnieje świadomość standardu, co
wydaje mi się najważniejsze. W naszą pracę jest
wbudowany konflikt pomiędzy pieniądzem a misją, ogłoszeniodawcą
a napisaniem skandalicznej historii o tym ogłoszeniodawcy.
Zawsze coś zaiskrzy, że gdzieś „damy ciała”,
ale najważniejsza rzeczą jest to, że mamy silną świadomość
standardów, poczucia, iż tego nie wolno. Przypomina
mi to sytuację z antysemityzmem. Kiedyś ludzie nie
wiedzieli, że nie wypada być antysemitą. Dzisiaj różnie
z tym bywa, ale przynajmniej wiedzą, że to jest nieładnie.
I to, moim zdaniem , znacznie poprawia sytuację. Mam
tylko nadzieję, że nasze największe media, które
odniosły największy sukces w zapewnianiu sobie
podstaw do niezależności, będą z tej niezależności
jak najlepiej korzystać.
Maciej Wierzyński: Znalazłem w pewnej
publikacji mówiącej o wartościach i zysku we współczesnym
dziennikarstwie amerykańskim wskazówkę dla
dziennikarzy: dobrze jest angażować się w
bezkompromisową sprawozdawczość na temat twojej własnej
firmy i twojej własnej dziedziny. W tej chwili próbujemy
dokonywać jakiegoś rachunku sumienia naszej działalności
jako dziennikarzy i jako wydawców. To self caverage,
pisanie o swoich sprawach jest bardzo użytecznym wskaźnikiem
dla dziennikarskiej niezależności w dzisiejszym świecie
zmieniających się mediów.
Marian Turski: Należę zapewne do zbyt
licznego grona wielbicieli Wandy Rapaczyńskiej, ale
mam do niej pytanie: co by się stało, gdyby nastąpił
kryzys, gdyby było źle? Niestety, wciąż widzimy
to, o czym mówili Maciej Wierzyński i Mariusz
Ziomecki. Mogę dodać do tego jeszcze inne przykłady
z tego roku. Mówię tu o dużych tytułach. W jednym
z nich ukazał się duży artykuł chwalący produkcje
samochodu - powiedzmy „Syrena”, opowiadający
o znakomitej strukturze fabryki, świetnej organizacji
pracy itp. A na następnych stronach zamieszczono duże
reklamy tego samochodu. W innym piśmie pojawia się
artykuł o perfumach, a zaraz potem reklamy perfum. I
tu jest właśnie pytanie: Co z tym robić? Czy mamy
jakąś radę, garbatą radę etyki mediów?
I tylko Mariuszowi Ziomeckiemu chcę powiedzieć. Pyta
pan, dlaczego jest tak niewielu dziennikarzy śledczych?
Odpowiem słowami Ewangelii, nie wyście mnie wybrali,
ale ja was wybrałem.
Andrzej Jonas: Od czasu gdy Mariusz Ziomecki w
70-tych latach na łamach „Kultury”
pozwolił sobie na drwiny z ówczesnego bożyszcza
aktorskiego, jakim był Andrzej Olbrychski, wiadomo,
że będzie on mieszał i miesza. Mówiliście tutaj
Państwo o wielu kwestiach. Przypomina mi się tu
stary dowcip o dwóch rabinach, którzy jechali pociągiem
i w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Kiedy rozczarowany
współpasażer wyraził żal, że miał nadzieję, iż
podróżując z dwoma mądrymi ludźmi czegoś się
dowie interesującego, jeden powiedział: wie Pan, on
wie wszystko, ja wiem wszystko, to o czym tu gadać.
Okazuje się jednak, mimo że wszystko wiemy, to warto
rozmawiać.
Z racji miejsc, w których pracujecie i firm, dla których
pracujecie, reprezentujecie Państwo gigantów
polskiego rynku. W związku z tym ominęliście w
swoich spostrzeżeniach sytuację specyficznych sfer
rynku. Po pierwsze, wydawców małych. Nie przyszedłem
tutaj do ściany płaczu, więc nie będę opowiadał
o sobie i swoim „Warsaw Voice”. Chcę
tylko zaznaczyć, że uwagi Macieja Wierzyńskiego są
znacznie bliższe sytuacji małych wydawców i
niewielkich pism w Polsce. Druga sfera, którą ominęliście,
to prasa, która uległa tak daleko idącej
komercjalizacji, że właściwie nie zajmuje się już
niczym innym, tylko przygotowywaniem papki prasowej
czy papki rozrywkowej według recepty przygotowanej
przez instytuty badawcze. Bez żadnej żenady na łamach
tych magazynów pozyskiwanie ogłoszeń,
„robieniem dobrze” reklamodawcom jest łączone
z rzekomym dziennikarstwem. Zatrzymując się w
obszarze tych wielkich wydawnictw i potężnych pism,
obserwując sytuacje dziennikarstwa polskiego, chce
powiedzieć, że podobna sytuacja panuje w wielu
krajach, w których istnieje prasa prywatna. Wyjątkiem
jest Szwecja, która zdołała wykształcić standardy
obrony małych, a nawet tworzenia małych pism i
zapewniania im pewnego poziomu niezależności
finansowej. W Polsce dziennikarstwo, które chcemy z
najlepszą wiarą obdarzać poczuciem misji, może się
uchować w obrębie tylko tych wielkich wydawców.
Mnie ogromnie cieszy zapewnienie Wandy Rapaczyńskiej,
że Agora czyni starania, żeby dziennikarskie
standardy utrzymywać bardzo wysoko. Współgra to z
optymistyczną wypowiedzią Eugene’a Pattersona,
że na długą metę prawda zwycięża także w sensie
komercyjnym. Ale też chciałbym, żeby te pisma i ci
wielcy wydawcy mieli świadomość, że utrzymywanie
standardu dziennikarskiego, wskazywanie normy
dziennikarskiej wobec słabości środowisk
dziennikarskich w Polsce, jest ich poważną
odpowiedzialnością. To oni ponoszą odpowiedzialność
za to, czy prasa w Polsce będzie wolna nie tylko z
nazwy.
Konstanty Gebert: Z wielką zawiścią słuchałem
jak to reklamodawcy was kuszą, w wy pokusie nie
ulegacie. Jestem wydawcą małego żydowskiego miesięcznika.
Mnie żadni reklamodawcy nie kuszą, bo jak ja ich chcę
skusić, żeby się u mnie zareklamowali. Oni mi wtedy
tłumaczą, że może zyskają jakichś klientów, ale
na pewno ich stracą za karę, że się u Żydów
publikują. W rezultacie reklam nie mam. Bardzo chciałbym
mieć wasze kłopoty.
Przechodząc do spraw, o których tu mówiono. Marian
Turski zwrócił uwagę na ważną sprawę. Pojawiają
się pokusy, żeby napisać o jakiejś gałęzi
gospodarki, o której będą reklamy. Są bardziej
nachalne pokusy. Damy wam dużą reklamę, jak zamieścicie
duży, pochwalny artykuł. Jest wreszcie coś, co znają
dobrze nasi koledzy ze Wschodu - po rosyjsku nazywa się
„zakazucha”, czyli płatne artykuły. W
prasie rosyjskiej połowa budżetu reklamowego
pochodzi z artykułów płatnych, to znaczy tekstów
reklamowych, które są sprzedawane prasie jako
normalny artykuł, opracowanych w dziale reklamowym
firmy, która ten tekst sprzedaje, podpisywane często
przez dziennikarzy gazety, nawet bez pytania o zgodę.
Jeżeli zaś odmawiają, to są atakowani przez
pozostałych kolegów za brak koleżeńskości i
zrozumienia dla interesów firmy. Z przyjemnością słuchaliśmy
amerykańskich kolegów, którzy tłumaczyli nam, że
jesteśmy już zachodnimi dziennikarzami i mamy
zachodnie problemy. Znając realia wpływów firm dających
reklamy w polskich mediach, bardzo się boję, że za
dziesięć lat nasi białoruscy koledzy będą nam tłumaczyli:
my wszyscy jako wschodni dziennikarze mamy podobne
problemy. Myślę, że kwestia wpływów reklamodawców
na media w Polsce jest przez nas skandalicznie
niedoceniana. Te delikatne pokusy, o których tutaj
mowa na sali są zwiastunem poważniejszych i groźniejszych
pokus. Nie bardzo widzę w dziennikarstwie, pomijając
bogate i niezależne gwiazdy organizacje, struktury
zdolnej przeciwstawić się tej presji, zwłaszcza w
sytuacji nadchodzącej recesji i coraz ostrzejszej
walki o reklamy.
Andrzej K.Wróblewski: Jeden temat w
dotychczasowej dyskusji pozostał nietknięty: zagrożenie
szmirą, zagrożenie ze strony potrzeb odbiorców niższego
rzędu i uleganie temu zapotrzebowaniu. Ale pozostawmy
to na następną rozmowę. Natomiast inny wątek nie
został tutaj podjęty. Grzegorz Gauden mówił o
decyzji ministerstwa finansów o wycofaniu ogłoszeń
o obligacjach skarbowych z nieposłusznych względem
ministerstwa. Jak należy zachować się w tej
sytuacji? Czy należy to przemilczeć, bo przecież
nie można się domagać, dajcie nam te ogłoszenia?
Czy należy napisać o tym, ryzykując, że czytelnik
powie: uzurpując sobie jakąś rolę do odegrania?
Czy może powinno w tej sprawie wystąpić
Stowarzyszenie Dziennikarzy? I to w interesie tych, którzy
te reklamy utracili, jak i tych którzy je zyskali
Wiktor Osiatyński: Do wymienionych tu możliwości
dodałbym jeszcze jedną. Można pozwać Kołodkę do
sądu. I nawet można przegrać sprawę, ale zrobić
precedensową sprawę o nadużycie publicznych pieniędzy
i użycie publicznych pieniędzy w sposób dowolny.
Wanda Rapaczyński: Uważam, że w tej sprawie
należy coś zrobić. O ile same obligacje - że tak
powiem - nie stanowią końca świata, to proszę pamiętać,
że skarb państwa posiada bardzo dużo spółek.
Jesteśmy na początku drogi, która może stoczyć
wszystko w dół. Uważam, że powinniśmy zrobić
dziką awanturę. Jeżeli Wiktor Osiatyński poda Kołodkę
do sądu, to w porządku, ale nam grozi scenariusz
pakistański. W tym państwie to rząd decyduje, kto
dostaje ogłoszenia.
Wracając do początku naszej rozmowy. Rozmawiamy o
zagrożeniu zewnętrznym, biznesowym i o zagrożeniu
wewnętrznym. Chciała jasno powiedzieć, że dzisiaj
uważam zagrożenie zewnętrzne za groźniejszą sprawą.
Widzieliśmy już kilka rzeczy: obligacje, sprawę
„Rzeczpospolitej”, ustawy. Założyłam się
ze wszystkimi służbami finansowymi Agory, że za 30
minut będą u nas szwadrony śmierci Kołodki, tzn.
urząd skarbowy. Czekamy na możliwe dokuczliwości
administracyjne, co nie będzie bez następstw dla
funkcjonowania firm medialnych. Kluczowe jest teraz -
podkreślam - niebezpieczeństwo z zewnątrz,
niebezpieczeństwo polityczne.
A na pytanie Mariana Turskiego odpowiem: na początku
lat 90-tych zajmowałam się z Piotrem Niemczyckim i
kilkoma innymi osobami ustawianiem naszej sprzedaży.
Wtedy mieliśmy więcej nacisków ze strony
reklamodawców, sugestii, by nie publikować takiego,
czy innego artykułu. I wtedy sprzedaliśmy kawałek
firmy Cox Enterprices. Oni też pomogli nam radzić
sobie z tymi presjami. Oni nam wytłumaczyli, że
najważniejsza jest wiarygodność. Tłumaczyli nam:
musicie parę razy twardo odpowiedzieć nie, bo te parę
groszy jest nie warte przehandlowania przyszłości.
Zaczęliśmy twardo mówić nie. Nauczyliśmy nasz
dział sprzedaży odpowiadać: nie. Nauczyliśmy, aby
nie przejmowali, że stracą jakieś wpływy. Chciałabym
powiedzieć, że od tego czasu nie mamy tego rodzaju
problemów. Oczywiście, jesteśmy bardzo silni na
rynku i jesteśmy w stanie przeżyć, ale nie
otrzymujemy już podobnych ofert. Należy pamiętać,
że ogłoszeniodawca w końcu płaci za naszą
wiarygodność, tzn. za ogłaszanie się w wiarygodnej
gazecie płaci się więcej w ogłoszeniach.
Grzegorz Gauden: Odniosę się do pytania o
prasę lokalną. Rozmawiamy tu w gronie wydawców
bardzo dużych mediów. Możemy się skarżyć na
nasze problemy z politykami i z rynkiem reklamy. Mamy
jednak mocną pozycję na rynku, mamy często silnych
właścicieli i w związku z tym możemy spokojnie
patrzeć na próby politycznych i ekonomicznych nacisków.
Natomiast to, co jest groźne, sytuacja prasy
lokalnej, prasy na najniższym szczeblu. Myślę o
samorządach, myślę o powiatach. Sygnały docierające
do za pośrednictwem naszych dziennikarzy.
„Gazeta Wyborcza” o tym też na ten temat
pisała. Stałe informacje otrzymuje również Izba
Wydawców Prasy. I są to przerażające informacje.
Ponieważ tam mechanizm „uduszenia”
wydawcy poprzez wycofanie reklam jest bardzo prosty. Są
przedsiębiorstwa lokalne, które chcą wygrać
przetargi w gminie, mają swoje układy, potrzebują
zezwoleń budowlanych itd. Wystarczy jeden sygnał od
miejscowej kliki, żeby przestać się reklamować w
wydaniu niepożądanym przez lokalną władzę. Takie
przechodzą na pozycje, które im dyktuje miejscowa władza,
albo umierają. I w to miejsce zjawiają się tzw.
niezależne gazety, wydawane przez miejscowy dom
kultury. Jest to czysto dworska gazeta, która na
pierwszej stronie publikuje raz w miesiącu zdjęcie
burmistrza. To sprawa - moim zdaniem - jest ogromnym
wyzwaniem, bo nie wyobrażam sobie budowania
demokracji na szczeblu lokalnym bez niezależnej prasy
lokalnej. My, jako wydawcy ogólnopolscy, jesteśmy w
stanie pomóc, ale nie jesteśmy w stanie wszędzie
dotrzeć.
Zastanawiałem się w jaki sposób możemy działać.
Niedawno pewne zdarzenie mnie zaszokowało. I dotyczyło
nie jednej gminy, lecz województwa. Pewien człowiek
- przedstawiający się jako reprezentant prywatnego
biznesu - próbował za moim pośrednictwem przesłać
do redakcji miejscowego dziennika komunikat: jeśli
nie będziecie pisali zgodnie z naszymi oczekiwaniami,
to przeniesiemy się z naszymi reklamami gdzie
indziej. Moja reakcja była dosyć brutalna, ale ów
sposób myślenia jest mocno zakorzeniony w tych kręgach.
My nadal, moim zdaniem, nie możemy powiedzieć, że
świat mediów wybił się na niepodległość. W moim
przeświadczeniu największą rolę pełnią w tym
media drukowane. Media elektroniczne są głęboko
uwikłane w rozmaite procesy koncesyjne. Część jest
kontrolowana przez państwo. Czasami można mówić już
o mediach rządowych, o telewizji rządowej, a nie
publicznej. Natomiast to prasa, powtarzając proces
znany z XIX-wiecznej Europy, budujemy demokrację, społeczeństwo
obywatelskie. Ten zadanie wciąż jest przed nami, zwłaszcza
na szczeblu najniższym, a być może najważniejszym.
Victoria Pope: Wracając do pytania Andrzeja
K.Wróblewskiego, wydaje mi się, że sytuacja wymaga
powstania takich niezależnych grup obserwatorów
niezależności prasy. Sądzę, że taka grupa powinna
mówić otwartym i głośnym głosem o takich sprawach
jak wycofanie ogłoszeń. Podobna rada do spraw
niezależności prasy istnieje w Wielkiej Brytanii.
Zajmuje się ona monitorowaniem niezależności prasy,
ale także dziennikarzy, ich uczciwość. Druga
sprawa, artykuły płatne czy pisane „pod
reklamodawców”. Jeżeli dobry dziennik z wyższej
półki nagle pisze nudne artykuły na temat samochodów
czy perfum, to czytelnicy przyzwyczajeni są do
wysokiej jakości przestaną czytać gazetę, a
przynajmniej ją szanować.
Wanda Rapaczyński: Grzegorz Gauden mówił już
o problemie małych pism. Jednak dla nich zagrożeniem
jest nie tylko uzależnienie ogłoszeniodawcy. Te
pisma funkcjonują - jak głośny „Nowy Głos
Pabianic” - w ryzykownej sytuacji prawnej.
Mariusz Ziomecki wspominał już tutaj o tych
wszystkich groźnych przepisach polskiego prawa. Jeżeli
przeciętna gazeta w codziennym „portfelu”
spraw sądowych ma przeszło 500 spraw, to ile
instytucji medialnych może sobie pozwolić na
funkcjonowanie w takiej sytuacji. Na pewno nie
„Nowy Głos Pabianic”. Dlatego najważniejszą
rzeczą dla ochrony w Polsce małych pism jest powołanie
legal defense fund, czyli funduszy wspierających je w
ryzykownych sytuacjach.
Mariusz Ziomecki: Sądzę, że częścią
naszego problemu jest opinia publiczna, która nie
jest tak energiczna i aktywna jak w innych krajach. W
pewnej mierze dzieje się tak z naszej winy. Nie
potrafimy przekonać naszych odbiorców co jest normą
a co jest aberracją. Aleksander Bentkowski na przykład
staje przed kamerą „Wiadomości” i oświadcza,
że w sprawie swojej polityki personalnej może tłumaczyć
się w Brukseli ale nie przed polskimi dziennikarzami.
I nic się nie dzieje. Nikt na to nie reaguje. Opinia
publiczna nie otrzymuje sygnału, że jest coś
fundamentalnie złego w tym oświadczeniu, bowiem urzędnik
z wyboru nie może odmawiać prowadzenia dialogu z
opinią publiczną. Wiem, że pisano już na temat
ministra Kołodki, który nie tylko nie rozmawia z
dziennikarzami, nie udziela odpowiedzi na żadne
pytania, ale korzystając z publicznych środków
prowadzi własną witrynę internetową, na której
rozprawia się ze swoimi krytykami, pomawiając ich o
ignorancję i złą wolę. To jest cos niesłychanego!
Ale nie musimy tego tolerować. Może zabrakło nam siły,
by wstać i powiedzieć rządowi, że nie wolno robić
takich rzeczy. Rząd ma obowiązek dawać ogłoszenia
o papierach rządowych w miejscach, które dają
najlepszy efekt i tam, gdzie koszt dotarcia do
czytelnika jest najniższy. Może jesteśmy za skromni
i za mało pro domo sua piszemy. Za mało zajmujemy się
problemami instytucjonalnymi i sprawami systemowymi.
Problemy mediów trudno oddzielić od problemów
demokracji, chociaż czasami jest dla nas niezręczne
o tym mówić.
Wiktor Osiatyński: Słuchając dyskusji
prowadzonych ostatnio zauważyłem, że - oprócz
rozmaicie opisywanych procesów transformacyjnych -
przechodzimy niezbyt skutecznie od kultury
moralistycznej opartej na pewnych ogólnych wartościach
do kultury prawnej, która jest charakterystyczna dla
systemu wolnorynkowego i państwa prawa. Sądzę, że
ta zmiana jest dla nas bardzo potrzebna. Potrzebujemy
na początek kilku instytucji społecznych czy też
firm prawnych działających na rzecz interesu
publicznego. Nie wystarczy sam legal defense fund.
Potrzebne są firmy, które broniłyby drobnych i średnich,
lokalnych firm w przypadku zagrożenia. Broniłyby,
kiedy trzeba, większych.
Mariusz Ziomecki nie wspomniał o przynajmniej trzech
ustawach o znieważaniu organów władzy publicznej.
Chciałbym, aby taka firma prawnicza wystąpiła w tej
sprawie do Trybunału Konstytucyjnego. Można też zwrócić
się w tej sprawie do trybunału w Strasburgu. Wiem,
że jest to droga bardzo powolna, ale stwarza wielkie
możliwości dla mediów. Powstaje przecież sytuacja
kryzysowa, można bez przerwy o tym problemie, a tym
samym wpływać na opinię publiczną, zmieniać świadomość
ludzi.
Maciej Wierzyński: Dziękuję wszystkim
panelistom. W tym programie jest jeszcze jeden punkt:
podsumowanie. Jednak podsumowania nie będzie. Chciałem
jedynie powiedzieć dwa słowa na koniec. Sądzę, że
jednym z problemów funkcjonowania polskiego środowiska
dziennikarskiego i polskiej prasy jest brak miejsc, w
których mogą one dyskutować o swoich problemach.
Brakuje miejsc nie tylko w dosłownym sensie tego słowa,
brakuje też miejsca na dyskusję w mediach. W Stanach
Zjednoczonych w wielu gazetach są dziennikarze
specjalizujący się w pisaniu na tematy związane z
dziennikarstwem, mediami, etyką dziennikarską. W
Polsce tego brakuje. Nie tak dawno z wielkim
zaciekawieniem przeczytałem w „Gazecie
Wyborczej” reportaż o problemach małej gazety
gdzieś na Pomorzu. My nie wykorzystujemy broni, którą
mamy w ręku. A nią są prasa, gazety i telewizja.
Szczególne znaczenia mają tutaj gazety, ponieważ
telewizja, z natury rzeczy, powtarza informacje podane
w prasie. Sądzę, że wzrost samoświadomości środowiska
jest ważną sprawą. Oczywiście, istnieje miesięcznik
„Press” zajmujący się opisywaniem
ciekawostek oraz spraw związanych z marketingiem,
reklamą, ale za mało pojawia się tam problemów, o
których dzisiaj rozmawialiśmy.
|