Michael Dobbs
Kiedy z początkiem sierpnia 1980 jechałem na dwa tygodnie do Polski, by przygotować reportaż dla Washington Post, miałem już trzyletnie doświadczenie w pisaniu o Europie Wschodniej. Mieszkałem w Belgradzie jako dziennikarz niezależny, tzn. próbowałem sprzedać każdy swój tekst jak największej liczbie klientów, wśród których oprócz Washington Post był także londyński Guardian, BBC i Sunday Times. W tamtych czasach pisanie o krajach komunistycznych było zajęciem dość frustrującym. O zdarzających się protestach dowiadywaliśmy się zwykle długi czas po fakcie. Poza nielicznymi dysydentami, mieliśmy bardzo niewiele źródeł z prawdziwego zdarzenia. Nasza podstawowa technika polegała więc na tym, by uchwycić się jakiegoś strzępu informacji, który służył nam jako podstawa do dalszych poszukiwań lub zwykłych spekulacji. Godzinami studiowaliśmy Prawdę i Trybunę Ludu w poszukiwaniu drobnych sygnałów, mogących sugerować, co działo się na posiedzeniach Biura Politycznego.
Wszystko to odmieniło się 15 sierpnia 1980. Dzień wcześniej dowiedziałem się o dużym strajku w Stoczni im. Lenina w Gdańsku - kolejnym z serii robotniczych protestów, jakie wybuchały w Polsce sporadycznie tego lata. Choć szanse na to, by dostać się na teren stoczni wydawały się znikome - dotąd żaden polski przywódca strajkowy nie odważył się udzielić wywiadu zagranicznemu dziennikarzowi - postanowiłem zaryzykować i polecieć do Gdańska, by sprawdzić, czy nie uda mi się zdobyć jakichś informacji. Kończyła mi się ważność wizy i nie miałem nic do stracenia. Namówiłem Chrisa Niedenthala, niezależnego fotoreportera współpracującego z Newsweekiem, by mi towarzyszył, i tego ranka wylecieliśmy razem z Warszawy na pokładzie rozklekotanego samolotu z napędem śmigłowym, przypominającego maszyny pokazywane na filmach o II wojnie światowej.
Na Gdańskim lotnisku nie było, oczywiście, wolnej taksówki. Ale jako doświadczeni korespondenci zagraniczni, dobrze wiedzieliśmy, co w tej sytuacji zrobić. Wystarczyło zamachać w powietrzu banknotem jednodolarowym, a pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymał się koło nas z piskiem opon. "Dokąd?" - spytał kierowca. "Do Stoczni Lenina" - odpowiedzieliśmy. Dwadzieścia minut później staliśmy przed bramą stoczni, udekorowaną kwiatami i portretem papieża Jana Pawła II. Spytaliśmy się strażników, czy możemy wejść. Poszli skonsultować się z przełożonym i po kilku minutach wrócili z uśmiechem na ustach. "Ależ oczywiście, proszę państwa." Okazało się, że byliśmy pierwszymi zachodnimi dziennikarzami w stoczni. Przed nami dotarł tam reporter Trybuny Ludu, ale nie przykładał się szczególnie do zbierania materiałów.